- Informacje
- Opisy z książek i gier
Dane z książek Sapkowskiego[]
Siedząc wyprostowana w fotelu wyrównała koronkowe mankiety, lewy bowiem układał się nieco inaczej niż prawy. Poczuła na sobie niechętny wzrok Terranovy i rozbawione spojrzenie Vilgefortza. Wiedziała, że jej legendarny pedantyzm denerwuje lub bawi wszystkich. Ale absolutnie się tym nie przejmowała.
Tissaia de Vries jadła powoli, więcej uwagi niż jadłu poświęcając ułożeniu regularnej kompozycji z talerzy, sztućców i serwetki, które wciąż, jej zdaniem, leżały nierówno i raziły jej zamiłowanie do porządku i zmysł estetyczny.
Tissaia de Vries była Arcymistrzynią – nie istniała zasłona, której nie potrafiła przeniknąć.
Jedna z idących za nimi kobiet miała ciemne, gładko uczesane włosy, błyszczące oczy i wąskie wargi. Nosiła narzucony na ramiona krótki płaszcz z fioletowej kamchy, oprymowany futrem z popielic.
Zgromadzeni czarodzieje rozstąpili się, kłaniając z szacunkiem wkraczającym na salę osobistościom. Jako pierwszy podążał niemłody, ale krzepki mężczyzna w niezwykle skromnym wełnianym stroju. U jego boku kroczyła wysoka kobieta o ostrych rysach i ciemnych, gładko uczesanych włosach.
– To Gerhart z Aelle, znany jako Hen Gedymdeith, najstarszy z żyjących czarodziejów – poinformowała półgłosem Yennefer. – Kobieta idąca obok niego to Tissaia de Vries. Jest tylko niewiele młodsza od Hena, ale nie krępuje się używać eliksirów.
Gdy Yennefer przedstawiała go Kapitule, obserwował bacznie elitę czarodziejów. [...] Tissaia de Vries, choć na pozór pochłonięta bezustannym poprawianiem mankietów i biżuterii, przy prezentacji uśmiechnęła się do niego się znacznie mniej pięknie, ale znacznie szczerzej. I to Tissaia natychmiast nawiązała z nim rozmowę, przypominając jeden z jego szlachetnych wiedźmińskich czynów, którego nawiasem mówiąc nie pamiętał i podejrzewał, że był wyssany z palca.
Tissaia nagle zniosła blokadę. Jednym zaklęciem. W życiu nie widziałam czegoś podobnego... Oszołomiła nas i przyblokowała, potem uwolniła Vilgefortza i innych...
Tissaia de Vries położyła swój wypracowany ozdobny podpis pod ostatnim zdaniem listu. Po długim namyśle dodała jeszcze obok ideogram oznaczający jej prawdziwe imię. Imię, którego nikt nie znał. Imię, którego nie używała od bardzo dawna. Od czasu, gdy została czarodziejką.
Skowronek.
Tissaia de Vries usiadła w fotelu przy stole, zdmuchnęła świecę, jeszcze raz poprawiła leżące w poprzek listu pióro i przecięła sobie żyły na przegubach obu rąk.
— Proszę siadać — skinęła monarszym iście gestem Pani Sowa. — Nie, nie ty, Yennefer! Tylko ona. Ty, Yennefer, nie jesteś zaproszonym gościem, lecz wezwaną do osądzenia i ukarania winowajczynią. Dopóki Loża nie zdecyduje o twym losie, będziesz stać.
Dla Ciri w okamgnieniu skończył się protokół.
— Wobec tego ja również będę stać — powiedziała bynajmniej nie cicho. — Ja również nie jestem tu żadnym gościem. Mnie też wezwano, by oznajmić mi mój los. To po pierwsze. A po drugie, los Yennefer to mój los. Co ona, to i ja. Tego się nie da rozerwać. Z całym szacunkiem.
[…]
— Interes Loży przede wszystkim. I ponad wszystkim. Loża jest wszystkim, reszta niczym. Mam nadzieję, że to rozumiesz, Ciri?
— Bardzo dobrze — Ciri ani myślała spuszczać wzroku. — Zwłaszcza, że to ja jestem tym niczym.
Francesca Findabair, przepiękna elfka, zaśmiała się perliście i dźwięcznie.
— Gratuluję, Yennefer — powiedziała hipnotyzująco melodyjnym głosem. — Rozpoznaję wybitną cechę, próbę tego złota. Rozpoznaję szkołę.
— Nietrudno rozpoznać — Yennefer powiodła dookoła wzrokiem. — Bo to jest szkoła Tissai de Vries.